Pstryczek w nos Adama Smitha
Wojciech Orliński
17.01.2015 01:00
Paryżanie w kolejce po specjalne wydanie ''Charlie Hebdo''
Paryżanie w kolejce po specjalne wydanie ''Charlie Hebdo'' (Fot. CHRISTOPHE ENA) Jeśli Francuzi porzucają noworoczne wyprzedaże i łamią "niewidzialną rękę rynku", kupując po 20 egzemplarzy "Charlie Hebdo", to znaczy, że jeszcze nie wszystko przepadło Artykuł otwarty "Charlie Hebdo" to coś więcej niż wulgarne rysunki naśmiewające się z różnych świętości. Wśród ofiar zamachu był człowiek, który tuż przed śmiercią opublikował fundamentalny apel: przestańmy zmieniać świat na gorsze! Z taką prośbą zwraca się do nas wszystkich piszący felietony pod pseudonimem "Oncle Bernard" ("Wujek Bernard") Bernard Maris, zasłużony ekonomista, członek rady Banku Francji i aktywista alterglobalistyczny, który tuż przed śmiercią wydał książkę "Houellebecq économiste" ("Houellebecq ekonomista").
Kupiłem sobie tę analizę powieści słynnego pisarza prowokatora na później, żeby móc sypnąć kilkoma mądrymi cytatami, kiedy ktoś postanowi ją wydać po polsku, a mnie przypadnie rola recenzenta.
Oczywiście teraz przeczytałem ją natychmiast - i odkryłem, że jest bardzo mądrym komentarzem do samego zamachu.
Piekło egoistów
Michel Houellebecq opisuje ludzi nieszczęśliwych, których życie jawi się jako piekło, choć nie powodzi im się jakoś bardzo źle - są wybitnymi naukowcami ("Cząstki elementarne"), cenionymi artystami ("Mapa i terytorium") czy dobrze opłacanymi informatykami.
Skąd więc ich cierpienie? Maris tłumaczy to, odwołując się do niemieckiego filozofa Georga Simmela: "Odnajdujemy tu fundamentalną rolę pieniądza według Simmela: pieniądz jest tym, co nam pozwala nie patrzeć ludziom w oczy. I nie spoglądamy już wcale, z oczami zafiksowanymi na komputerach i smartfonach, skupieni na ochronie naszej egoistycznej samotności. Każdy za siebie. Wszyscy na wojnie".
Jak powiedział Adam Smith, twórca ekonomii klasycznej: "Nasze plany kolacji nie zależą od altruizmu piekarza i rzeźnika, ale od ich racjonalnie skalkulowanego egoizmu". Maris przytacza ten cytat na początku swojej książki.
Ale kto tak naprawdę chciałby żyć w świecie, w którym wszyscy są tylko racjonalnie kalkulującymi egoistami? Gdyby rzeźnik rzeczywiście kierował się wyłącznie chęcią zysku, sprzedawałby mięso niepewnego pochodzenia. Owszem, wtedy ryzykuje utratę klientów - ale dla umierającego z zatrucia niewielka to pociecha, że jego ostatnie słowa będą brzmiały: "Więcej już tam nie zrobię zakupów".
Na szczęście większość piekarzy i rzeźników nie kieruje się wyłącznie egoizmem. "Tak naprawdę nikt nie pracuje wyłącznie dla pieniędzy" - uważa Maris. Jednak dominujący obecnie model ekonomii, zwany przez fachowców neoklasycznym, potrafi opisywać tylko takie społeczeństwo.
To model, w którym - jak to ujął cytowany przez Marisa wybitny ekonomista Amartya Sen - wszyscy jesteśmy "racjonalnymi głupcami". Nie mamy innych pasji, innych zainteresowań, nawet innych zdolności; potrafimy tylko wiecznie optymalizować nasze zachowania ekonomiczne. Maksymalizować zysk, jak najtaniej kupować, jak najdrożej sprzedawać.
Ta teoria od kilkudziesięciu lat dominuje w ekonomii, bo wygląda bardzo naukowo. Wszystko w niej się da sprowadzić do modelu matematycznego i elegancko zasymulować na komputerze.
Farbowana nauka
Każda matematyczna symulacja ma jednak tylko tyle sensu, ile mają założenia przyjęte do obliczeń. Zwolennicy teorii neoklasycznej starają się więc, żeby jak najmniej mówiono o ich absurdalnych założeniach, a jak najwięcej o ich eleganckich modelach matematycznych. Stąd rak z przerzutami, który trawi społeczeństwo - tłumaczy Maris. Ekonomia nie jest nauką taką jak fizyka czy chemia opisujące "cząstki elementarne", a więc twory, których zachowanie rzeczywiście można sprowadzić do modelu matematycznego.
Udawanie nauki przez ekonomię przypieczętował sprytny autopromocyjny trik szwedzkich bankierów, którzy przyznają nagrodę "pamięci Alfreda Nobla", skrótowo nazywaną w mediach "Nagrodą Nobla z ekonomii". Ta nazwa przypieczętowała potoczne skojarzenie ekonomii z nauką, choć, jak ironizuje Maris, równie dobrze można by przyznawać "nagrodę fryzjerów pamięci Alfreda Nobla".
Miejsce ekonomii jest wśród nauk społecznych, między psychologią a socjologią, bo: "To przecież oczywiste, że ludzie nie są racjonalnymi kalkulatorami. Dlatego właśnie są tak zdumiewający, ze swoimi pasjami, lękami, radościami, wątpliwościami, naiwnymi pragnieniami, frustracjami".
Nikt nie jest zdolny ograniczać zakupów tylko do tego, co dyktowałby czysty rozum - pisze Maris. Dlatego modele odwołujące się do takiego założenia muszą prowadzić do błędnych wniosków.
Ale mało kto wzbogaca ekonomię o nauki humanistyczne, zajmujące się tym, co nas czyni ludźmi. Za to przez ostatnie dekady narzędzia modelu neoklasycznego są implantowane, gdzie się da. Ekonomizuje się psychologię i socjologię, kryminologię i urbanistykę. Opracowano nawet ekonomiczny model wyliczania optymalnej liczby dzieci w rodzinie, żeby uzyskać dzieci najlepszej jakości. "Idiota, który to wymyślił - Gary Becker - też dostał tego tak zwanego Nobla", szydzi Maris.
Rezultatem ekonomizacji wszystkiego, co się rusza, jest zmiana zadań, jakie społeczeństwo stawia przed lekarzem, policjantem, nauczycielem, urzędnikiem. Wymagamy dziś od nich wszystkich "optymalizacji procesu świadczenia usług", a nie opiekowania się chorymi czy wychowywania młodzieży.
Religa nie używa kalkulatora
Nie musimy jechać do Francji, żeby zobaczyć to, co widzi Maris. Mamy te zjawiska pod ręką, w Polsce.
Wprowadzamy w życie reformy, których celem jest urynkowienie, racjonalizacja i optymalizacja - i bardzo się dziwimy, że dostajemy to, czego chcieliśmy.
Po latach komercjalizowania służby zdrowia nagle jesteśmy zaskoczeni, że szpitale zatrzymują pacjentów, zamiast ich leczyć ambulatoryjnie, bo najlepsze wyniki finansowe osiągają, księgując szpitalne żarcie jako katering. Oburza nas pazerność lekarzy rodzinnych, chociaż sami ich skłoniliśmy do zakładania komercyjnych przedsiębiorstw. Nie pojmujemy, dlaczego pociąg z tańszymi biletami musi stać na bocznicy, żeby przepuścić jaśnie państwo pędzące pendolino, mimo że sami podzieliliśmy PKP na mnóstwo konkurujących ze sobą spółek.
Paradoks polega na tym, że jeśli napotkaliśmy nauczyciela, lekarza czy urzędnika, o którym myślimy naprawdę ciepło, to nie był to "racjonalny kalkulator". Wspominamy go dobrze, bo zachował się jak człowiek. Zrobił coś wbrew procedurom. Coś, za co nie dostanie premii.
W filmie "Bogowie" jest scena, w której Zbigniew Religa już skończył pracę, ale widzi karetkę dowożącą pacjenta pchniętego nożem. Scenarzysta sugeruje, że to jakiś bandzior, uczestnik porachunków półświatka; rachunek ekonomiczny powiedziałby może nawet, że takiego życia nie warto ratować. To przecież nie jest "dziecko dobrej jakości" według modelu "inwestowania w człowieka".
Ale i bez tego "racjonalny kalkulator" powiedziałby w takiej sytuacji: "Ja mam już fajrant". Religa wraca na salę operacyjną, bo najwyższym imperatywem jest dlań ratowanie życia. To dlatego uważamy go za wybitnego lekarza.
A jednak logika wszystkich ostatnich reform służby zdrowia sprowadza się do tego, żeby lekarzy nie motywować do takiej postawy. Mają być za nią karani, bo NFZ krzywo patrzy na nadprogramowe operacje nieprzewidziane w kosztorysie.
Spełnione marzenie dzieci komuny
Jako przedstawiciel pokolenia pamiętającego całą transformację ustrojową mogę nawet wyjaśnić, skąd wzięła się ta schizofrenia. Ćwierć wieku temu marzyliśmy, żeby wszędzie traktowano nas jak klientów - na poczcie, w pociągu, na uczelni. Hasło: "Płacę, więc wymagam!" wydawało nam się czymś w rodzaju zaklęcia "Sezamie, otwórz się".
Powieści Houellebecqa pokazują, że to zaklęcie, owszem, otwiera - ale bramy piekła. I to nie tylko dla "samych sobie winnych" nieudaczników, również dla tych, którzy mają pieniądze. Pozostaje pytanie: co zrobić, żeby kapitalizm przestał przypominać powieści Houellebecqa?
Bernard Maris stawia je retorycznie. Nie podaje rozwiązań. A jednak jeśli "Houellebecq économiste" odbiera się dziś jako testament, to nie tylko dlatego, że ukazała się tuż przed jego męczeńską śmiercią. Także dlatego, że reakcje Francuzów na zamach pokazały zarys odpowiedzi.
Główną wiadomością we francuskich mediach rankiem 7 stycznia było rozpoczęcie poświątecznych wyprzedaży. Informacje o zamachu pojawiły się nagle w południe, przerywając relacje na żywo z corocznego szturmu na domy towarowe.
Gdybyśmy rzeczywiście byli chłodno kalkulującymi egoistami z wizji Adama Smitha, szturm trwałby dalej jak gdyby nigdy nic. A jednak paryżanie początkowo spontanicznie, potem już z oficjalnym błogosławieństwem władz, porzucili fetysz produktu krajowego brutto.
Zamiast zarabiać, wydawać i konsumować, ruszyli na plac Republiki i pod siedzibę redakcji, by składać kwiaty, ołówki i kartki z napisem #jesuischarlie. Spontaniczne wiece odbywały się we wszystkich francuskich miastach.
To zdecydowanie nieracjonalne. Zabójcy przecież ciągle byli na wolności. Ale Francuzi pokazali, że są ludźmi, a nie kalkulatorami. A potem znowu tydzień później, gdy łamiąc prawo podaży i popytu, kupowali po 20 egzemplarzy pierwszego po zamachu numeru "Charlie Hebdo".
Bernard Maris pewnie świetnie to potrafiłby opisać.